Ten post nie pisał się, za nic w świecie!
Chaos, który pewnie jest typowy w remontach wszelkich, pozbawiał mnie tak często sił i zapału oraz odbierał mowę, czasem z zachwytu nad postępem prac, czasem z rozpaczy, że TO się nie kończy, że nie byłam w stanie nic napisać.
Nadal nie do końca jestem.
Misiurowa pracownia już niemal gotowa, słychać jak strzelają korki malutkiego szampana, a jednak poczucie, że to koniec, że droga DO zakończona, nie nadchodzi.
Nie raz ćwiczyłam swoje myśli, nakazując im posłuszeństwo, duchowi pogodę a sobie optymizm, gdy zamiast dostrzegać postępy prac, jęczeliśmy, że nic się nie dzieje, że znowu wychodzą plamy ze ścian, mimo użycia porządnej farby. Gdy kolejne parędziesiąt kilo sprzętu, mebli, paczek kartonów, miało być ostatnimi a pączkowały kolejne - odbierając poczucie, że to się skończy oraz ład naszej domowej przestrzeni.
Jak to powiedział właściciel wynajmowanego lokalu widząc metamorfozę lokalu: "jestem miło zaskoczony" - spotykając moje pełne piorunów i oburzenia spojrzenie.
No ja też : )
Pomieszczenie, które oglądałam a w którym niebawem zacznę pracę, oglądałam, gdy było... zastawione meblami, funkcjonowało jako magazynek, składzik- rupieciarnia, pod sam sufit. Ważny był metraż, rozsądna cena, nie najgorsza lokalizacja.
Zmieniłam swoje oczekiwania po tygodniach nieskutecznych poszukiwań, odbijając się od ścian finansowych niemożliwości. Nie chciałam, by moim motorem do tworzenia stały się rosnące rachunki, min za wysoki czynsz!
Wiem, wiem - to lekko niedorzeczne wynajmować lokal, którego nie widać :) Ale mój wrodzony optymizm wyobrażał sobie doskonałe lokum na misiurową aktywność.
Gdy przyszliśmy wyposażeni w dobry nastrój, radość i energię, by zacząć remont, te opuściły nas, mnie zwłaszcza, od ręki. Goluteńki, zmitrężony latami użytkowania, zaniedbań, kurzu i i innych faktów, stał smutny, ziejąc na nas ze ścian dziurami, odpadającą farbą, zaciekami, nie gwarantując nic w zamian.
ALE...
Od samego początku, czasem przez łzy- polubiłam to miejsce, nadal tak jest- nie mogę się doczekać, jak ruszę z gliną, choć ilość pracy, serca, którego od nas zażądał, zaskoczyły.
Tak często zapominamy dokąd zmierzamy a jeszcze częściej, jaką drogę przebyliśmy.
Macie tak?
Ja codziennie mam poczucie, że "taka" byłam od zawsze. Ulatują mi z pamięci ciężkie chwile, które towarzyszą rozwojowi, momenty gdy daleko było mi do marzeń i ideału- wg mojej kategorii.
Zapominam jak wiele od siebie wymagam- by dojść, tam, gdzie marzę, jak trudno było i jak często wszystkie znaki na ziemi i niebie mówiły, by się poddać.
Dlatego obiecałam sobie dokumentować każdy dzień przemiany mojego misiurowego - brzydkiego - kaczątka w łabędzia.
Te brudne zdjęcia to dowód na to, że się da, choć czasem brak sił.
To dowód na ogromne wsparcie i determinację mojego Męża, by spełniło się moje marzenie. I mimo że uważam, że jestem misiem, to podczas remontu okazało się, że jestem także wiedźmą, a on nadal był i pomagał :)
Ale powoli wracam do siebie...
A w następnym poście pokarzę Wam co się dzieje, gdy marzycie mocno, gdy wstajecie, choć chce się leżeć, jaką moc ma wsparcie bliskich ludzi i nadzieja, mimo wszystkich, którzy pukają się w czoło :)!
:)